piątek, 3 czerwca 2016

PANI SZUKA PANA



Jakiś czas temu moja przyjaciółka wraz ze swoim lubym wręczyli mi niedużą kopertę z pewną wiadomością. Od jakiegoś czasu wiedziałam co się święci, ale kiedy już wszystko zostało powiedziane, kawy były dopite, a talerze po ciastkach usłane jedynie pierzynką okruszków, zaczęło do mnie docierać, że moje „singielstwo” przez chwilę nie będzie takie super.

Dalszego ciągu historii już się zapewne zaczynacie domyślać. Problem w tym, że ja swojego stanu cywilno-jakiegoś dla jednej imprezy, niezależnie jak bardzo ważnej (nawet dla mnie samej), nie zamierzałam wcale zmieniać. Oczywiście, że nie chciałam iść sama. Zaczęłam się więc zastanawiać co z tym fantem zrobić i tak ruszyły poszukiwania partnera na wesele. Przegląd znajomych, z którymi już na różnego rodzaju imprezach bywałam okazał się bolesny – wszyscy zajęci, jeden nawet sam będzie w lipcu panem młodym. Później rozejrzałam się po uczelni, no i niby „Pan Zmarszczki” cały czas był gdzieś na horyzoncie, ale jakby powoli znikał. No za dużo zachodu, chciałoby się powiedzieć. Z którejś choinki natomiast spadł jakiś wysoki, niebrzydki, całkiem zadbany i uśmiechający się czasem młody człowiek. Zrobiłam risercz – za młody. Nie mam nic do wieku facetów, ale ze swoim mam problem, bo chociaż jakimś cudem ludzie dookoła dają mi ostatnio dwadzieścia jeden, to ja wiem co mam w dowodzie. Pomyślałam sobie, że mam jeszcze przyjaciółki, którym się nie spieszy. To może różnica wieku, przestanie mieć dla mnie takie znaczenie jak się będą hajtać i się do kolegi z wydziału odezwę za parę lat. Moim kolejnym krokiem było obdzwonienie wszystkich koleżanek. Po jakimś czasie okazało się, że coś tam nawet znalazły. Tyle tylko, że ja jestem z tych niecierpliwych i nie dość, że wygadałam się połowie ciotek, to jeszcze założyłam konto na portalach randkowych, zanim moje psiapsióły zdążyły wpisać hasło do fejsbuka, coby obczaić swoich znajomych płci męskiej. Teoretycznie na tym można byłoby skończyć, bo to co działo się później trudno jest opisać, ale śmiechu miałam przy tym co niemiara, więc i Wam uśmiechu nie odmówię.

Konta konkretnie założyłam na dwóch portalach, ale nie na hura. Najpierw jeden później drugi. Zamiast uczyć się na bieżąco na studiach, coby sesję mieć mniej stresującą, to ja, niczym rasowa studentka (się w czas zebrałam), rzuciłam wszystko w kąt i próbowałam nauczyć się jak korzystać z sympatycznego świata internetowych singli. Oczywiście, że wybrałam najlepsze zdjęcia jakie miałam w swojej skromnej ostatnio galerii. Opis krótki, bo jak widzę ile ludzi czyta mojego bloga, to doświadczenie krzyczało wręcz do mnie, żebym się streszczała. W związku z tym zapomniałam napisać, że przede wszystkim na wesele szukam, a nie męża, bo Pan Młody na tę imprezę ustawiony jest już od ponad roku. Żeby było jeszcze ciekawiej wykupiłam sobie jakieś konto premium albo inne, nie pamiętam. A to dlatego, że głupio mi było jak ktoś zamiast się uśmiechnąć zbierał się na odwagę i po prostu pisał, a ja taka niby milcząca. No ciekawe od kiedy? Sypnęłam groszem i ruszyło. Nie dość, że portal odwiedzałam częściej niż fejsbuka, to jeszcze spędzałam na nim więcej czasu, bo „odpisać, podziękować, zapytać, przejrzeć co nowego, sprawdzić kto dodał do ulubionych, a komu się spodobałam”. Jakbym miała doradzać, to powiem tak drogie panie: uśmiech na profilowe, trzy zdania o sobie i zaglądać w miarę regularnie (jakby kogoś to w ogóle interesowało). Po tysiącach odwiedzin, setkach odebranych i wysłanych wiadomości, kilku bardzo ciekawych konwersacjach i wreszcie po dwóch tygodniach bez życia w realu (studia się nie liczą – to totalny matrix), zaczęły się odzywać moje psiasióły. Jedne, że znalazły mi kogoś, niektóre nawet mówiły, że może spodoba mi się więcej niż tylko dwa wesela. W końcu jedna wspomniała o kolejnym portalu randkowym. Co prawda mówiła o nim nie w kontekście szukania partnera na wesele, ale bardziej jak o potencjalnym technologicznym „swataczu” XXI wieku. Przypomniałam sobie wtedy historię jednego z tuzina moich kuzynów, który to poznał dzięki powyższemu portalowi swoją dziewczynę. Wniosek? Nie tylko wariaci siedzą w tych internetach. Nie zważając więc na jego początkowe przeznaczenie, założyłam konto. W tym samym czasie odezwała się swatka XX wieku, czyli jedna z setki moich ciotek, że oto znalazła mi idealnego partnera na wesele. „Patrysiu nie ma dziewczyny, sympatyczny, dobrze ułożony, na pewno Cię nie zawiedzie”. No nie zawiódłby, bo to stary znajomy, ale ja się boję operacji, które przeprowadza na ludziach moja słit cioteczka. Po jednym takim weselu, gdzie moja znajoma skorzystała z powyższych usług, szykuje się kolejne, nie wspominając o tym, że córcia tejże pary zaczyna już siadać. Nie to, żebym była jakaś antydzieciata, ale no bez przesady, skazywać się na dożywocie przed odczytaniem zarzutów? Musiałabym być masochistką. W każdym razie starego znajomego nie skreślałam, bo chociaż przykłady można byłoby mnożyć, to sprawa postawiona bardzo jasno i zasada, że raz na jakiś czas wypada mi trzymać się jakichś reguł, mogłaby zadziałać pozytywnie. W końcu to tylko jedna noc. Zaplecze się powoli budowało, a ja w tym czasie zaczęłam przesuwać profile, to na prawo, to na lewo. Owszem, zdarzały mi się propozycje nawet bardziej niż jednoznaczne, ale bądźmy szczerzy, ja jednoznaczna też być potrafię, a konwersacje znikają wówczas jak bańki mydlane. Na szczęście zdarzyło się kilka dopasowań i okazał się, że w internetach można normalnie porozmawiać z normalnymi ludźmi. Były nawet takie, które bezpośrednio dotyczyły partnerowania mi na weselu, bo jak widać nie wszyscy czytają opisy do końca. Dżizas! Jak ja się w to wciągnęłam. Na studiach skupiona byłam tylko siedząc na uczelni. Maj się zbliżał, a ja powoli zapominałam o znajomych ze studiów i zamiast siedzieć z nimi w metrze i gadać o tym, co słychać to ja tylko „w lewo, w prawo, w lewo, w lewo, w lewo, w prawo, w lewo, cofnij, nie, jednak w lewo”. Później jeszcze był wieczór panieński, gdzie Panna Młoda wiedziała o swoich towarzyszkach praktycznie wszystko, a wiadomo, że pije przegrany. Dochodziłam do siebie kilka dni, a w tym czasie zdążyłam pójść na najgorszą randkę mojego życia. Może, żeby tego piwa było więcej, to jakoś bym dała radę, ale i tego pewna nie jestem. Później jeszcze była randka, do której z mojej winy nie doszło, a że akurat zaczynała się majówka, którą miałam już wcześniej zaplanowaną (w domu, ale transport był już zaklepany), to się nie mogłam za szybko poprawić. Przez kilka dni głucha cisza. Oczywiście obczaiłam kto na starej dzielni nowoczesny. Okazało się nawet, że niektórzy chyba w otwartych związkach, ale co mi tam do tego. Przesiedziałam parę dni całkiem spokojnie, ale tyłek mnie wreszcie świerzbić zaczął i twardo postanowiłam, że na następny weekend to już nie zostanę. Była środa rano. Kilka godzin później zadzwonił telefon. Szybki rachunek zysków i strat. Telefon do fryzjera, kosmetyczki i z powrotem do kumpeli, że się zgadzam i pójdę z Jej starszym bratem na wesele za trzy dni. Tak, dobrze przeczytaliście. Zamiast naprawiać wyrządzone w poprzednim tygodniu szkody, poszłam sobie na imprezę. Cała ja. Małolata, zero odpowiedzialności i tylko tańce hulańce w głowie. No rodzice byli by dumni, nie ma co! W każdym razie impreza się udała i niby zastanawiałam się nad rewanżem, ale ja jestem Last Minute Girl, co to jej się pojawiają ciągle nowe opcje. Postanowiłam uderzyć do jeszcze jednego starego znajomego, a w tym czasie naprawiałam wyrządzone tydzień wcześniej szkody. Szczegółów zdradzać nie będę, ale po decyzji pewnego szefa, po jednej mojej decyzji, po nieciekawym zbiegu okoliczności i jednej wojnie domowej, na wesele przyjaciółki poszłam sama.

Okazało się, że to całe „singielstwo” cały czas może być fajne. Co do wesela, nawet jeśli nie chcę wyjść na zbyt zadufaną, to i tak muszę przyznać, że byłam najlepiej bawiącą się na nim osobą. Dodatkowo trzecią najszczęśliwszą tego dnia. W sumie bardziej nocy, ale mniejsza o to. Zaliczyłam wszystkie kółeczka, „obtańczyłam” połowę panów i nawet (co mi się nie zdarza) wzięłam udział w konkursie i wódkę wygrałam. W życiu się tak nie bawiłam! Do domu wróciłam rano, przespałam się, później pierdyliard razy powtórzyłam tą samą historię, bo nawet opowiadanie o tym weselu sprawiało mi radość. A po obiedzie pędem ruszyłam do wielkiego miasta. Dopiero po tygodniu, kiedy emocje już opadły, mogłam znowu porozmawiać z cioteczką-swateczką. Jaka też była zawiedziona, że jednak nie wzięłam na wesele wytypowanego przez nią kandydata. „Boże, dziecko! Lekarzem chłopak będzie! Ustawiona byś do końca życia była!” Moi drodzy, niniejszym przekazuję Wam, że mam ciotkę szamankę, zaczynam robić z tego interes, także zachęcam zdesperowanych singli do wysyłania mi e-maili z konkretnymi zamówieniami. Zaznaczam od razu, że nikomu nie będę na siłę organizowała wesel, o to się sami zatroszczcie. Co do cennika, to dam Wam znać, bo na pomysł wpadłam przed chwilą, muszę zadzwonić do zaufanej osoby, coby wszystkie kwestie przeanalizować, ale jak coś to słit cioteczka-swateczka na pewno jest chętna do działania. Ale wracając do głównego tematu. Babcia też się na mnie zawiodła. Nie pierwszy raz i nie tylko na mnie w sumie, bo nie jestem najstarszą wnuczką w tej rodzinie i nie do mnie powinno się kierować pretensje, no ale skoro szukałam, to co to ma znaczyć, że teraz już nie będę.

„ – Nie masz jakichś kolegów na uczelni?!
 – Mam. Kilku zajętych, kilku gejów, kilku bardzo niskich, reszta za młoda.
– Boże!, córeczko przecież wiesz, że ja bym tak chciała pójść na wesele.
– Idziesz babciu, w lipcu. Nawet się razem będziemy bawić.
– Wiesz dobrze, że nie o to mi chodzi!”

Cioteczka oczywiście ani nie myśli zostawać w tyle.

„– Bo Ty to nie umiesz chyba chłopaka poderwać. Jak Ty niby męża chcesz sobie znaleźć?
– Żebym ja jeszcze męża szukała.
– Kiedyś przecież będziesz musiała.
– No! I najlepiej lekarza?
– Jezu!, jak już tak bardzo nie chcesz tego lekarza, to chociaż jakiegoś inżyniera! Patrysiu, przecież nawet dobry rolnik mógłby być.”





Bez przerwy się tak kłócą, że „młodzież jakaś taka nieudana dzisiaj”. Jakby się tak dobrze przyjrzał, to w sumie tylko nasza trójka (mój brat się jeszcze nie liczy – szczęściarz!), bo w dalszej rodzinie śluby są. Na szczęście rodzice się cieszą, chrzestni też zadowoleni, więc ja tym bardziej się przejmować nie mam zamiaru.

Ale skoro już jesteśmy przy podrywaniu, to muszę przyznać, że nasze dzisiejsze metody typu:
  •        Załóż szpilki.
  •        Nie bądź naburmuszona.
  •        Postaraj się nie zrobić z siebie słodkiej idiotki.
  •      Wyjdź czasem z inicjatywą (tylko nie bądź uparta jak osioł).

Są bardzo lajtowe w porównaniu do tego, co usłyszałam od słit cioteczki. Jakoś sobie nie wyobrażam podkładania facetowi nogi, tylko po to, żeby mnie zauważył. Albo lepiej. Spychania go ze schodów. Na cholerę mi spychać chłopa z drugiego piętra? Żeby później się okazało, że wredny, a ja, mimo to, z poczucia winy nie umiem powiedzieć mu „nie”? Bez sensu. Jak ja bym była tym zepchniętym ze schodów facetem, to chyba wyprowadziłabym się do innego miasta, żeby mnie ta wariatka więcej nie znalazła. Nie mówiąc już o tym, żeby się w niej zakochiwać!
        
Z tym całym zakochiwaniem w sumie też jest problem, bo choćbym i ja nawet chciała i choćby bardzo idealny partner się znalazł, to biorąc pod uwagę tę zasadę:



i uwzględniając choćby tę piosenkę:




otwarcie trzeba przyznać, że powinnam się skupić na życiu zawodowym.


Fot.: teletydzien.interia.pl
jakieś zamierzchłe internety

1 komentarz:

  1. czuję, że ta historia poszerzona o: decyzje, zbieg okoliczności i wojnę domową jest jeszcze lepsza ;)

    OdpowiedzUsuń