Jakiś
czas temu moja przyjaciółka wraz ze swoim lubym wręczyli mi niedużą kopertę z
pewną wiadomością. Od jakiegoś czasu wiedziałam co się święci, ale kiedy już wszystko
zostało powiedziane, kawy były dopite, a talerze po ciastkach usłane jedynie
pierzynką okruszków, zaczęło do mnie docierać, że moje „singielstwo” przez
chwilę nie będzie takie super.
Dalszego ciągu historii już się zapewne zaczynacie
domyślać. Problem w tym, że ja swojego stanu cywilno-jakiegoś dla jednej
imprezy, niezależnie jak bardzo ważnej (nawet dla mnie samej), nie zamierzałam
wcale zmieniać. Oczywiście, że nie chciałam iść sama. Zaczęłam się więc
zastanawiać co z tym fantem zrobić i tak ruszyły poszukiwania partnera na
wesele. Przegląd znajomych, z którymi już na różnego rodzaju imprezach bywałam
okazał się bolesny – wszyscy zajęci, jeden nawet sam będzie w lipcu panem
młodym. Później rozejrzałam się po uczelni, no i niby „Pan Zmarszczki” cały
czas był gdzieś na horyzoncie, ale jakby powoli znikał. No za dużo zachodu,
chciałoby się powiedzieć. Z którejś choinki natomiast spadł jakiś wysoki,
niebrzydki, całkiem zadbany i uśmiechający się czasem młody człowiek. Zrobiłam risercz
– za młody. Nie mam nic do wieku facetów, ale ze swoim mam problem, bo chociaż
jakimś cudem ludzie dookoła dają mi ostatnio dwadzieścia jeden, to ja wiem co
mam w dowodzie. Pomyślałam sobie, że mam jeszcze przyjaciółki, którym się nie
spieszy. To może różnica wieku, przestanie mieć dla mnie takie znaczenie jak
się będą hajtać i się do kolegi z wydziału odezwę za parę lat. Moim kolejnym
krokiem było obdzwonienie wszystkich koleżanek. Po jakimś czasie okazało się,
że coś tam nawet znalazły. Tyle tylko, że ja jestem z tych niecierpliwych i nie
dość, że wygadałam się połowie ciotek, to jeszcze założyłam konto na portalach
randkowych, zanim moje psiapsióły zdążyły wpisać hasło do fejsbuka, coby
obczaić swoich znajomych płci męskiej. Teoretycznie na tym można byłoby
skończyć, bo to co działo się później trudno jest opisać, ale śmiechu miałam
przy tym co niemiara, więc i Wam uśmiechu nie odmówię.
Konta konkretnie założyłam na dwóch
portalach, ale nie na hura. Najpierw jeden później drugi. Zamiast uczyć się na
bieżąco na studiach, coby sesję mieć mniej stresującą, to ja, niczym rasowa
studentka (się w czas zebrałam), rzuciłam wszystko w kąt i próbowałam nauczyć
się jak korzystać z sympatycznego świata internetowych singli. Oczywiście, że
wybrałam najlepsze zdjęcia jakie miałam w swojej skromnej ostatnio galerii.
Opis krótki, bo jak widzę ile ludzi czyta mojego bloga, to doświadczenie
krzyczało wręcz do mnie, żebym się streszczała. W związku z tym zapomniałam
napisać, że przede wszystkim na wesele szukam, a nie męża, bo Pan Młody na tę
imprezę ustawiony jest już od ponad roku. Żeby było jeszcze ciekawiej wykupiłam
sobie jakieś konto premium albo inne, nie pamiętam. A to dlatego, że głupio mi
było jak ktoś zamiast się uśmiechnąć zbierał się na odwagę i po prostu pisał, a
ja taka niby milcząca. No ciekawe od kiedy? Sypnęłam groszem i ruszyło. Nie
dość, że portal odwiedzałam częściej niż fejsbuka, to jeszcze spędzałam na nim
więcej czasu, bo „odpisać, podziękować, zapytać, przejrzeć co nowego, sprawdzić
kto dodał do ulubionych, a komu się spodobałam”. Jakbym miała doradzać, to
powiem tak drogie panie: uśmiech na profilowe, trzy zdania o sobie i zaglądać w
miarę regularnie (jakby kogoś to w ogóle interesowało). Po tysiącach odwiedzin,
setkach odebranych i wysłanych wiadomości, kilku bardzo ciekawych konwersacjach
i wreszcie po dwóch tygodniach bez życia w realu (studia się nie liczą – to
totalny matrix), zaczęły się odzywać moje psiasióły. Jedne, że znalazły mi
kogoś, niektóre nawet mówiły, że może spodoba mi się więcej niż tylko dwa
wesela. W końcu jedna wspomniała o kolejnym portalu randkowym. Co prawda mówiła
o nim nie w kontekście szukania partnera na wesele, ale bardziej jak o
potencjalnym technologicznym „swataczu” XXI wieku. Przypomniałam sobie wtedy
historię jednego z tuzina moich kuzynów, który to poznał dzięki powyższemu
portalowi swoją dziewczynę. Wniosek? Nie tylko wariaci siedzą w tych
internetach. Nie zważając więc na jego początkowe przeznaczenie, założyłam
konto. W tym samym czasie odezwała się swatka XX wieku, czyli jedna z setki
moich ciotek, że oto znalazła mi idealnego partnera na wesele. „Patrysiu nie ma
dziewczyny, sympatyczny, dobrze ułożony, na pewno Cię nie zawiedzie”. No nie zawiódłby,
bo to stary znajomy, ale ja się boję operacji, które przeprowadza na ludziach
moja słit cioteczka. Po jednym takim weselu, gdzie moja znajoma skorzystała z
powyższych usług, szykuje się kolejne, nie wspominając o tym, że córcia tejże
pary zaczyna już siadać. Nie to, żebym była jakaś antydzieciata, ale no bez
przesady, skazywać się na dożywocie przed odczytaniem zarzutów? Musiałabym być
masochistką. W każdym razie starego znajomego nie skreślałam, bo chociaż
przykłady można byłoby mnożyć, to sprawa postawiona bardzo jasno i zasada, że
raz na jakiś czas wypada mi trzymać się jakichś reguł, mogłaby zadziałać
pozytywnie. W końcu to tylko jedna noc. Zaplecze się powoli budowało, a ja w
tym czasie zaczęłam przesuwać profile, to na prawo, to na lewo. Owszem,
zdarzały mi się propozycje nawet bardziej niż jednoznaczne, ale bądźmy
szczerzy, ja jednoznaczna też być potrafię, a konwersacje znikają wówczas jak
bańki mydlane. Na szczęście zdarzyło się kilka dopasowań i
okazał się, że w internetach można normalnie porozmawiać z normalnymi ludźmi. Były nawet takie, które bezpośrednio
dotyczyły partnerowania mi na weselu, bo jak widać nie wszyscy czytają opisy do
końca. Dżizas! Jak ja się w to wciągnęłam. Na studiach skupiona byłam tylko siedząc na uczelni. Maj się zbliżał, a ja powoli zapominałam o znajomych ze studiów i
zamiast siedzieć z nimi w metrze i gadać o tym, co słychać to ja tylko „w lewo,
w prawo, w lewo, w lewo, w lewo, w prawo, w lewo, cofnij, nie, jednak w lewo”.
Później jeszcze był wieczór panieński, gdzie Panna Młoda wiedziała o swoich
towarzyszkach praktycznie wszystko, a wiadomo, że pije przegrany. Dochodziłam
do siebie kilka dni, a w tym czasie zdążyłam pójść na najgorszą randkę mojego
życia. Może, żeby tego piwa było więcej, to jakoś bym dała radę, ale i tego
pewna nie jestem. Później jeszcze była randka, do której z mojej winy nie
doszło, a że akurat zaczynała się majówka, którą miałam już wcześniej
zaplanowaną (w domu, ale transport był już zaklepany), to się nie mogłam za
szybko poprawić. Przez kilka dni głucha cisza. Oczywiście obczaiłam kto na
starej dzielni nowoczesny. Okazało się nawet, że niektórzy chyba w otwartych
związkach, ale co mi tam do tego. Przesiedziałam parę dni całkiem spokojnie,
ale tyłek mnie wreszcie świerzbić zaczął i twardo postanowiłam, że na następny
weekend to już nie zostanę. Była środa rano. Kilka godzin później zadzwonił
telefon. Szybki rachunek zysków i strat. Telefon do fryzjera, kosmetyczki i z
powrotem do kumpeli, że się zgadzam i pójdę z Jej starszym bratem na wesele za
trzy dni. Tak, dobrze przeczytaliście. Zamiast naprawiać wyrządzone w poprzednim
tygodniu szkody, poszłam sobie na imprezę. Cała ja. Małolata, zero odpowiedzialności
i tylko tańce hulańce w głowie. No rodzice byli by dumni, nie ma co! W każdym
razie impreza się udała i niby zastanawiałam się nad rewanżem, ale ja jestem
Last Minute Girl, co to jej się pojawiają ciągle nowe opcje. Postanowiłam
uderzyć do jeszcze jednego starego znajomego, a w tym czasie naprawiałam
wyrządzone tydzień wcześniej szkody. Szczegółów zdradzać nie będę, ale po
decyzji pewnego szefa, po jednej mojej decyzji, po nieciekawym zbiegu
okoliczności i jednej wojnie domowej, na wesele przyjaciółki poszłam sama.
Okazało się, że to całe „singielstwo”
cały czas może być fajne. Co do wesela, nawet jeśli nie chcę wyjść na zbyt
zadufaną, to i tak muszę przyznać, że byłam najlepiej bawiącą się na nim osobą.
Dodatkowo trzecią najszczęśliwszą tego dnia. W sumie bardziej nocy, ale mniejsza
o to. Zaliczyłam wszystkie kółeczka, „obtańczyłam” połowę panów i nawet (co mi
się nie zdarza) wzięłam udział w konkursie i wódkę wygrałam. W życiu się tak
nie bawiłam! Do domu wróciłam rano, przespałam się, później pierdyliard razy
powtórzyłam tą samą historię, bo nawet opowiadanie o tym weselu sprawiało mi
radość. A po obiedzie pędem ruszyłam do wielkiego miasta. Dopiero po tygodniu,
kiedy emocje już opadły, mogłam znowu porozmawiać z cioteczką-swateczką. Jaka
też była zawiedziona, że jednak nie wzięłam na wesele wytypowanego przez nią
kandydata. „Boże, dziecko! Lekarzem chłopak będzie! Ustawiona byś do końca
życia była!” Moi drodzy, niniejszym przekazuję Wam, że mam ciotkę szamankę,
zaczynam robić z tego interes, także zachęcam zdesperowanych singli do
wysyłania mi e-maili z konkretnymi zamówieniami. Zaznaczam od razu, że nikomu
nie będę na siłę organizowała wesel, o to się sami zatroszczcie. Co do cennika,
to dam Wam znać, bo na pomysł wpadłam przed chwilą, muszę zadzwonić do zaufanej
osoby, coby wszystkie kwestie przeanalizować, ale jak coś to słit
cioteczka-swateczka na pewno jest chętna do działania. Ale wracając do głównego
tematu. Babcia też się na mnie zawiodła. Nie pierwszy raz i nie tylko na mnie w
sumie, bo nie jestem najstarszą wnuczką w tej rodzinie i nie do mnie powinno
się kierować pretensje, no ale skoro szukałam, to co to ma znaczyć, że teraz
już nie będę.
„
– Nie masz jakichś kolegów na uczelni?!
– Mam. Kilku zajętych, kilku gejów, kilku
bardzo niskich, reszta za młoda.
–
Boże!, córeczko przecież wiesz, że ja bym tak chciała pójść na wesele.
–
Idziesz babciu, w lipcu. Nawet się razem będziemy bawić.
–
Wiesz dobrze, że nie o to mi chodzi!”
Cioteczka oczywiście
ani nie myśli zostawać w tyle.
„–
Bo Ty to nie umiesz chyba chłopaka poderwać. Jak Ty niby męża chcesz sobie
znaleźć?
–
Żebym ja jeszcze męża szukała.
–
Kiedyś przecież będziesz musiała.
–
No! I najlepiej lekarza?
–
Jezu!, jak już tak bardzo nie chcesz tego lekarza, to chociaż jakiegoś
inżyniera! Patrysiu, przecież nawet dobry rolnik mógłby być.”
Bez przerwy
się tak kłócą, że „młodzież jakaś taka nieudana dzisiaj”. Jakby się tak dobrze
przyjrzał, to w sumie tylko nasza trójka (mój brat się jeszcze nie liczy –
szczęściarz!), bo w dalszej rodzinie śluby są. Na szczęście rodzice się cieszą,
chrzestni też zadowoleni, więc ja tym bardziej się przejmować nie mam zamiaru.
Ale skoro już jesteśmy przy podrywaniu,
to muszę przyznać, że nasze dzisiejsze metody typu:
- Załóż szpilki.
- Nie bądź naburmuszona.
- Postaraj się nie zrobić z siebie słodkiej idiotki.
- Wyjdź czasem z inicjatywą (tylko nie bądź uparta jak osioł).
Są bardzo
lajtowe w porównaniu do tego, co usłyszałam od słit cioteczki. Jakoś sobie nie
wyobrażam podkładania facetowi nogi, tylko po to, żeby mnie zauważył. Albo
lepiej. Spychania go ze schodów. Na cholerę mi spychać chłopa z drugiego piętra?
Żeby później się okazało, że wredny, a ja, mimo to, z poczucia winy nie umiem
powiedzieć mu „nie”? Bez sensu. Jak ja bym była tym zepchniętym ze schodów
facetem, to chyba wyprowadziłabym się do innego miasta, żeby mnie ta wariatka
więcej nie znalazła. Nie mówiąc już o tym, żeby się w niej zakochiwać!
Z tym całym
zakochiwaniem w sumie też jest problem, bo choćbym i ja nawet chciała i choćby
bardzo idealny partner się znalazł, to biorąc pod uwagę tę zasadę:
i
uwzględniając choćby tę piosenkę:
otwarcie
trzeba przyznać, że powinnam się skupić na życiu zawodowym.
Fot.: teletydzien.interia.pl
jakieś zamierzchłe
internety
czuję, że ta historia poszerzona o: decyzje, zbieg okoliczności i wojnę domową jest jeszcze lepsza ;)
OdpowiedzUsuń