piątek, 23 stycznia 2015

KONFLIKT INTERESÓW

Początek roku to taki dziwny okres, kiedy wszyscy zaczynają się kłócić o swoje. Lekarze chcą starych, sprawdzonych zasad i więcej kasy. Górnicy chcą po prostu zatrzymać robotę i nic poza tym. Rząd natomiast chce świętego spokoju i większych oszczędności. Atmosfera konfliktu udziela się już chyba wszystkim.


Początek roku, aż do słynnego Blue Monday, jest okresem samych szczęśliwości. Wszyscy wierzą jeszcze w noworoczne postanowienia i nawet robią po kilka brzuszków i przysiadów codziennie rano. Nie przeszkadza im już tak bardzo niska temperatura, bo przecież dzień robi się dłuższy i można powoli zaczynać planowanie wakacyjnego urlopu z piękną figurą odzianą w najmodniejsze stroje plażowe i drinkiem z parasolką popijanym w doborowym towarzystwie podczas wypadu do jednego z najbardziej luksusowych kurortów na świecie. Ponieważ najbardziej depresyjny dzień w roku mamy już za sobą, podejrzewam, że uświadomiliście już sobie, że i tak nie zrzucicie tyle kilogramów ile zaplanowaliście. Prawdopodobnie szef nie da Wam urlopu w terminie, kiedy Wasze biuro podróży przygotuje zniżki, a jeśli już uda Wam się wyjechać, to będziecie musieli oszczędzać i zamiast drinka z parasolką będzie sama parasolka. I chociaż zewnętrzne konflikty w postaci nieporozumień związanych z porozumieniem lekarzy i rządu odchodzą w zapomnienie, a górnicy, przystawiając do rządowi do skroni „pistolet”, wymuszają jego posłuszeństwo, to nagle budzą się w ludziach wewnętrzne demony i zaburzają spokój ducha połowy, jeśli nie większej, grupy społeczeństwa.

Nagle okazuje się, że pigułka „po” jest niemoralna, a chwilę później, że w ogóle wszystko jest niemoralne. Następnie dochodzą boleści z jakimś Frankiem, pewnie nie miał pigułki „po”, wpadł i teraz próbuje się dorobić na geniuszach, którzy jakimś dziwnym trafem nie wymyślili, że jak sami się w coś głupiego wpakują, to ktoś ich oskubie. Później zaczyna się kolejny wewnętrzny dramat, bo przecież kiecka na bal karnawałowy kupiona, a w portfelu ani grosza na alkohol. A wiadomo, że najlepiej zapomina się po alkoholu, poza tym w takiej sytuacji wszystko staje się moralne, więc i zabawa idzie lepiej. Ale ja już wiem, że bez super kiecki, drogiego lokalu i procentów podawanych w wypolerowanym szkle można zrobić naprawdę niezłą imprezę. Pod warunkiem, że rodziców nie ma w domu. Wyobraźcie sobie, że jesteście studentami. Sesja puka do drzwi, więc siadacie do stosu książek wypożyczonych z akademickiej biblioteki i jakiś cudem zamiast fejsbuku otwieracie jedną z nich. Tematyka nawet ciekawa dużo obrazków, więc nauka zaczyna pełzać do przodu. Coś nawet wchodzi Wam do głowy. Jesteście tak szczęśliwi, że nawet nie macie zamiaru robić sobie kolejnej kawy, żeby przypadkiem się nie rozproszyć i nagle, w jeszcze nawet nie środku tygodnia, sąsiedzi przypominają Wam, że mamy okres karnawału. Żeby to jeszcze był późny wieczór, tuż przed dwudziestą drugą, istniałaby nadzieja, że domówka wyniesie się do jakiegoś klubu i kiedy zrobicie sobie w tej wymuszonej przerwie kawę, będziecie mogli wrócić z nią do książek. Niestety, wyobraźcie sobie, że jest godzina szesnasta, a do ciemnej nocy jeszcze daleko. Kto funduje Wam imprezę w środku dnia? Odpowiedź jest banalna. Dzieci sąsiadów, którzy zostali w pracy po godzinach. Zastanawiacie się dlaczego zamiast się uczyć do sprawdzianów robią sobie imprezę, którą usłyszy pół dzielnicy? Jak przystało na rasowych studentów XXI wieku idziecie zapytać wujka Google’a. Odpowiedź jest jednocześnie banalna i przerażająca. Dzieci sąsiadów mają ferie, a skończą je wtedy, kiedy na Waszą naukę do sesji będzie już za późno.

Konflikty są różne, a ten pokoleniowy nabiera w okresach sesyjnych zupełnie nowego znaczenia. Okazuje się, że kilka lat różnicy między sąsiadami, to przepaść, której nie da się przeskoczyć. Nagle dowiadujemy się, że dzieciak zza ściany używa jakiegoś innego języka, bo ani to polski ani angielski, a za tłumacza nie można wziąć ani jego rodzica, ani nauczyciela. Uwierzcie mi, że łatwiej „dogadać” się z opóźnionym psem mojej sąsiadki. Do imprezy dołącza pół godziny po czasie, a kończy zawsze podczas spaceru ze swoją właścicielką. Problem w tym, że wyprowadzany jest długo po tym, jak z pracy wracają rodzice dziesięcioletnich imprezowiczów. Liczę na to, że po kilku dniach albo dzieciaki wyjadą na obóz w góry, albo pies sąsiadki zedrze sobie gardło.

P.S. Nie mówcie mi, że mogę iść do biblioteki. Ciężko jest się skupić, kiedy co chwilę pojawia się jakiś przeziębiony student. Naprawdę próbowałam.



fot. lbcblogs.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz