Początek
roku to taki dziwny okres, kiedy wszyscy zaczynają się kłócić o swoje. Lekarze
chcą starych, sprawdzonych zasad i więcej kasy. Górnicy chcą po prostu
zatrzymać robotę i nic poza tym. Rząd natomiast chce świętego spokoju i większych
oszczędności. Atmosfera konfliktu udziela się już chyba wszystkim.
Początek roku, aż do słynnego Blue
Monday, jest okresem samych szczęśliwości. Wszyscy wierzą jeszcze w noworoczne
postanowienia i nawet robią po kilka brzuszków i przysiadów codziennie rano.
Nie przeszkadza im już tak bardzo niska temperatura, bo przecież dzień robi się
dłuższy i można powoli zaczynać planowanie wakacyjnego urlopu z piękną figurą
odzianą w najmodniejsze stroje plażowe i drinkiem z parasolką popijanym w
doborowym towarzystwie podczas wypadu do jednego z najbardziej luksusowych
kurortów na świecie. Ponieważ najbardziej depresyjny dzień w roku mamy już za
sobą, podejrzewam, że uświadomiliście już sobie, że i tak nie zrzucicie tyle
kilogramów ile zaplanowaliście. Prawdopodobnie szef nie da Wam urlopu w terminie,
kiedy Wasze biuro podróży przygotuje zniżki, a jeśli już uda Wam się wyjechać,
to będziecie musieli oszczędzać i zamiast drinka z parasolką będzie sama
parasolka. I chociaż zewnętrzne konflikty w postaci nieporozumień związanych z
porozumieniem lekarzy i rządu odchodzą w zapomnienie, a górnicy, przystawiając
do rządowi do skroni „pistolet”, wymuszają jego posłuszeństwo, to nagle budzą
się w ludziach wewnętrzne demony i zaburzają spokój ducha połowy, jeśli nie
większej, grupy społeczeństwa.
Nagle okazuje się, że pigułka „po” jest
niemoralna, a chwilę później, że w ogóle wszystko jest niemoralne. Następnie dochodzą
boleści z jakimś Frankiem, pewnie nie miał pigułki „po”, wpadł i teraz próbuje się
dorobić na geniuszach, którzy jakimś dziwnym trafem nie wymyślili, że jak sami
się w coś głupiego wpakują, to ktoś ich oskubie. Później zaczyna się kolejny
wewnętrzny dramat, bo przecież kiecka na bal karnawałowy kupiona, a w portfelu
ani grosza na alkohol. A wiadomo, że najlepiej zapomina się po alkoholu, poza
tym w takiej sytuacji wszystko staje się moralne, więc i zabawa idzie lepiej. Ale
ja już wiem, że bez super kiecki, drogiego lokalu i procentów podawanych w
wypolerowanym szkle można zrobić naprawdę niezłą imprezę. Pod warunkiem, że
rodziców nie ma w domu. Wyobraźcie sobie, że jesteście studentami. Sesja puka
do drzwi, więc siadacie do stosu książek wypożyczonych z akademickiej
biblioteki i jakiś cudem zamiast fejsbuku otwieracie jedną z nich. Tematyka nawet
ciekawa dużo obrazków, więc nauka zaczyna pełzać do przodu. Coś nawet wchodzi
Wam do głowy. Jesteście tak szczęśliwi, że nawet nie macie zamiaru robić sobie
kolejnej kawy, żeby przypadkiem się nie rozproszyć i nagle, w jeszcze nawet nie
środku tygodnia, sąsiedzi przypominają Wam, że mamy okres karnawału. Żeby to
jeszcze był późny wieczór, tuż przed dwudziestą drugą, istniałaby nadzieja, że
domówka wyniesie się do jakiegoś klubu i kiedy zrobicie sobie w tej wymuszonej
przerwie kawę, będziecie mogli wrócić z nią do książek. Niestety, wyobraźcie sobie,
że jest godzina szesnasta, a do ciemnej nocy jeszcze daleko. Kto funduje Wam
imprezę w środku dnia? Odpowiedź jest banalna. Dzieci sąsiadów, którzy zostali
w pracy po godzinach. Zastanawiacie się dlaczego zamiast się uczyć do
sprawdzianów robią sobie imprezę, którą usłyszy pół dzielnicy? Jak przystało na
rasowych studentów XXI wieku idziecie zapytać wujka Google’a. Odpowiedź jest
jednocześnie banalna i przerażająca. Dzieci sąsiadów mają ferie, a skończą je
wtedy, kiedy na Waszą naukę do sesji będzie już za późno.
Konflikty są różne, a ten pokoleniowy
nabiera w okresach sesyjnych zupełnie nowego znaczenia. Okazuje się, że kilka
lat różnicy między sąsiadami, to przepaść, której nie da się przeskoczyć. Nagle
dowiadujemy się, że dzieciak zza ściany używa jakiegoś innego języka, bo ani to
polski ani angielski, a za tłumacza nie można wziąć ani jego rodzica, ani
nauczyciela. Uwierzcie mi, że łatwiej „dogadać” się z opóźnionym psem mojej
sąsiadki. Do imprezy dołącza pół godziny po czasie, a kończy zawsze podczas
spaceru ze swoją właścicielką. Problem w tym, że wyprowadzany jest długo po tym,
jak z pracy wracają rodzice dziesięcioletnich imprezowiczów. Liczę na to, że po
kilku dniach albo dzieciaki wyjadą na obóz w góry, albo pies sąsiadki zedrze
sobie gardło.
P.S. Nie mówcie mi, że mogę iść do
biblioteki. Ciężko jest się skupić, kiedy co chwilę pojawia się jakiś przeziębiony
student. Naprawdę próbowałam.
fot. lbcblogs.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz