Plac
Zamkowy w Warszawie w wydaniu Mikołajkowym to zdecydowanie gruba sprawa. Więcej
ludzi zejść się chyba nie mogło. Młodzież, dziadkowie i rodziny z dziećmi. Byli
absolutnie wszyscy, łącznie ze świętym Mikołajem.
W sobotnie
popołudnie centrum stolicy stanęło w korku. Z resztą bądźmy szczerzy. Którego
wieczora z równania Warszawa + ulice + samochody nie wychodzi korek? Pytanie
czysto retoryczne. Tym razem mimo wszystko było wyjątkowo, bo przyjechał święty
Mikołaj. Dzieci w sumie mogłyby się pogubić. Niedawno mówili, że Mikołaj umarł.
A później, mimo wszystko, autobus Coca-Coli, którego wyjazd zawsze nadzorował
brodaty, pojawił się na ulicach Warszawy. Żeby nie było nikomu mało, pod
poduszkami brzdące jednak znalazły jakieś prezenty, a na sam koniec uroczy pan
w czerwonym stroju wraz z masą elfów przejechał w wypasionych saniach przez
Krakowskie Przedmieście. No można się pogubić, sami przyznacie. Następnego dnia
wrócił tą samą drogą w formie rozpączkowanej, sztuk około dwustu, każda na
motocyklu. Niby szybko nie jechali, ale zanim się ustawiłam zdjęłam rękawiczki
i włączyłam w telefonie funkcję nagrywania wideo mijała mnie już tylko końcówka
peletonu, czyli dwa „ogórki” wypełnione dzieciakami. Odpuściłam.
Mimo wszystko
muszę przyznać, że weekendowymi uroczystościami byłam jestem zachwycona jak
brzdąc, który nie ma jeszcze zielonego pojęcia, że święty Mikołaj zwyczajnie
nie istnieje.
Ale wracając
do soboty mam dla Was dobrą radę. Jeśli za rok będziecie się wybierać na taką
imprezę, nie przychodźcie godzinę później. Po pierwsze ominie was godzina
imprezy, po drugie w połowie drogi będziecie mieli ochotę się poddać. Przedrzeć się przez dziki tłum idący przed, z
i za saniami świętego Mikołaja, który ma ogromną moc "perswazji", jest nie lada wyzwaniem.
Ale Warszawo
nie ważne, żeś taka liczna. Nie ważne, że czasem dziwna. Ważne, Warszawo, że masz w sobie coś urzekającego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz