piątek, 20 lutego 2015

MOJE MILIONY

Z tym tematem czekałam od ostatniej wielkiej kumulacji naszego sportowego totalizatora. Czekałam cierpliwie od połowy lipca ubiegłego roku, kiedy ponad dwadzieścia cztery miliony podzieliły się między dwóch zwycięzców. Prawie dwa tygodnie temu padła trzecia, co do wysokości, wygrana w historii Lotto.

Kulminacja w wysokości siedemnastu milionów, która ponad dwa tygodnie temu drażniła ludzi przechodzących koło kolektur, wcale nie znalazła sobie ani wybranki ani wybranka serca. Podobnie było kilka dni później, kiedy na afiszach przed drzwiami punktów lotto, na wyskakujących w internetach reklamach i tych wyświetlanych w telewizji pojawiała się kwota dwudziestu trzech milinów złotych. Niestety i ona nie wybrała sobie nowego cieplutkiego konta do zamieszkania i w sobotę (07.02.2015) Urosła do trzydziestu milionów. Ta krótka historia skończyła się moją osobistą tragedią dokładnie w poprzednią środę. Dlaczego tragedią? Jeśli i Wy wysłaliście choćby jeden głos z pewnością już wiecie, ale Wam powiem.

Jestem straszną materialistką. W głowie bez przerwy krążą mi pieniądze. Zazwyczaj się dodają i mnożą, ale czasem znikają, tonąc też w moich łzach, kiedy widzę swoje, co raz szczuplejsze, konto bankowe. Zaglądam tam najrzadziej jak się da, bo nie jestem fanką odejmowania. Odejmowanie, moi drodzy, to w opinii Patrycji Ł. Reakcja łańcuchowa. Różnica ciągnie za sobą pierwszą łzę. Pierwsza łza, która spływa po policzku, kiedy już spada z kości żuchwy, zostawia na twarzy opuszczone kąciki ust, a później to już tylko krok do depresji i desperacji. Na szczęście są w życiu człowieka takie momenty, kiedy szczęście zaczyna się do niego uśmiechać. Prawda jest taka, że najczęściej to tylko iluzja, fatamorgana jakaś, na pieniężnej pustyni tej naszej, jakże trudnej, polskiej egzystencji i nie tylko polskiej, ale kto by się tam wdawał w szczegóły.

Są dni, kiedy bezwiednie przeskakujemy z jednego kanału na drugi. A później z powrotem z drugiego na pierwszy i mijamy kolejny raz kanały informacyjne, które krzyczą, że wojna, że zamach, że paprotka, że zima jest, ale jej nie będzie. Za oknem powoli robi się szarówka i chociaż powietrze nie przeszywa mrozem do szpiku kości, to wcale nie chce nam się wyjść z domu. Dwóch petentów się dzisiaj tak w naszym urzędzie (czy gdzie tam pracujemy) wykłócało o jakiś nic nieznaczący kruczek prawny, zapisany maczkiem na dole jakiejś tam umowy, że na dzisiaj mamy zwyczajnie dość każdego powietrza poza tym domowym. I skaczemy tak sobie po wszystkich dostępnych kanałach, udając, że ruch kciuka to też jakiś tam sport, a przecież sport to zdrowie. Zasapani, odkładamy pilot i zaczynamy oglądać awanturujące się nastolatki, które walczą o jakiegoś chuderlawego nauczyciela i jego ray-bany z grubymi hipsterskimi oprawkami. Na korytarzu pojawia się jakaś cycata blondyna, która okazuje się być narzeczoną czarującego belfra. W zajawce widzimy, że te młode lafiryndy, które jeszcze dwadzieścia minut temu były gotowe powyrywać sobie wszystkie żmudnie wypielęgnowane włosy, za parę minut będą najlepszymi przyjaciółkami. Zaraz za wejściówką do reklam pojawia się ta, z czekającymi ludzikami-zerami, które dziesięć razy dziennie pytają się dlaczego to one muszą czekać na pierwszą cyfrę, ewentualnie dwie. Tak, to ta cudowna reklama, która mówi nam, że już trzy złote możemy zamienić na ileś tam milionów. I bądźmy szczerzy jak się widzi trzydziestkę przed sześcioma zerami, to nie ma chyba takiego leniwca, który by nie ruszył tyłka i nie poszedł do kolektury zagrać. Tak zwany „na chybił trafił” zajmuje człowiekowi niecałą minutę, no chyba, że kolejka liczy kilkanaście osób, które przy okazji wybierają jeszcze różnokolorowe zdrapki na podpałkę. Szczerze mówiąc to one się tak znowu najlepiej nie palą, ale prędzej wygrasz w zdrapce dwadzieścia złotych, niż trafisz trójkę w dużym lotku, a przy okazji, a nuż, widelec uda się coś tym podpalić. Wiem, bo sprawdziłam. To, że da się coś wygrać, ale wróćmy do tych milionów. Pani podaje nam kupon, a my szczęśliwi wracamy do domu. Nie wiem jak jest u Was, ale ja do losowania kompletnie nie przejmuję się tym całym kuponem. Ot, zwykły świstek, który pewnie wyląduje w koszu. Jak dziesiątki innych, które mieszkały w moim portfelu/torebce/książce/zeszycie przed nim. Następnego dnia, po losowaniu idę niby na spacer, niby po coś i spoglądam na afisze prze kolekturami. Spojrzałam tak i w poniedziałkowe popołudnie, bo dopiero wtedy doszłam do siebie, po sobotnim świętowaniu życia i innych takich. Idę. Jadę, tak naprawdę, bo chyba nikt z Was nie wierzy, że chodzę w poniedziałki na spacery. No i jadę sobie i widzę, że już nie trzydzieści, a dwa miliony do wygrania. Już widzę te wszystkie odsetki, z których żyję jak królowa. Już widzę mój pałac, urządzony z największym przepychem. Widzę te wszystkie samochody na moim podjeździe. Oczom mojej wyobraźni ukazują się dzieła sztuki na licytacjach, które wygrywam. Wystawne „bale”, które organizuje dla wszystkich (nie)znajomych i przyjaciół. Widzę te wszystkie piękne miejsca, które chciałabym kiedyś odwiedzić. Dostrzegam wreszcie swoją głupotę, bo widząc, że ktoś wygrał od razu zakładam, że to byłam ja. Wcale nie chcę żyć w pałacu, a imprez tak dawno nie urządzałam, że nikt już o mnie nawet nie pamięta. Ale nadal wierzę, że kasa jest moja. Jedni sprawdzają swoje numery. Inni, jak ja, odwlekają ten przedostatni krok w nieskończoność. Dlatego właśnie moja tragedia wydarzyła się w środę, a nie w sobotę wieczorem. To w środę dowiedziałam się, że los nie jest mój, bo i za skąpa jestem na kupon za trzydzieści dwa złote i za leniwa na samodzielne skreślanie liczb. Ba! ja nawet w Słupsku nie byłam. Nigdy!

Dla jednych gry losowe, to podatek od głupoty, dla innych odrobina słońca w pochmurny dzień. Myślimy sobie łatwe pieniądze i przepuszczamy połowę pensji. Myślimy sobie „to na pewno moje liczby”, ale nie zdajemy sobie sprawy, że chociaż pieniądz rządzi światem, to nie każdy może rządzić pieniądzem. Myślimy „będziemy mieszkać w pałacu”, ale nie zdajemy sobie sprawy z tego ile wydamy na jego utrzymanie, bo całe życie spędziliśmy z rodziną w bloku na sześćdziesięciu metrach kwadratowych. Myślimy „urządzę imprezę, postawię wszystkim wódkę”, ale nie zdajemy sobie sprawy z tego, że sami możemy ją za bardzo polubić. Pieniądze jak woda sodowa uderzają do głowy zachłannym na niby-szczęście ludziom. To one zaczynają rządzić człowiekiem i z tego prostego powodu przy każdej większej kumulacji po prostu się martwię. Nie o siebie, ja zawsze dam radę. Ja się boję o tych, którzy zabiorą moje miliony. W związku z tym, apeluję do wszystkich, którzy ostatnio coś wygrali: jeśli się boicie, nie wiecie jak o będzie, umiecie liczyć tylko do dziesięciu, jestem do waszej dyspozycji. Pomogę Wam wydać (nie)moje miliony!


fot. globe-views.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz