Wszyscy
wiemy, że fejsbuk lubi się zmieniać. Jeszcze dobrze nie zdążymy zapamiętać
nowego układu naszego łola, a już za pięć minut lądujemy w łóżku z kolejnym,
urwanym z ususzonej choinki, prodżektem ludzi z Doliny Krzemowej. Ja oczywiście
nie omieszkam ponarzekać, bo mam gorzej niż ktokolwiek na tej planecie.
Znajomych na fejsie wcale nie mam znowu
nie wiadomo ile, ale jestem gotowa założyć się, że przynajmniej połowa z nich,
to kobiety, tudzież dziewczyny. Niestety wiele z nich weszło właśnie w taki
dziwny wiek, w jaki mężczyźni wchodzą blisko dwadzieścia lat później. Jest to
czas zmian. Generalnie rzecz ujmując polega on na tym, że ów osobniczka,
tudzież osobnik, próbuje zachowywać się jak kameleon, ale mu to, w sumie chyba
celowo, nie wychodzi. Niezależnie od płci, gatunek ludzki w tym specyficznym
okresie zmian lubuje się we wpędzaniu swoich znajomych, szczególnie tych
dalszych, w co najmniej zakłopotanie. U mężczyzn w wieku około czterdziestu lat
wygląda to tak, że kiedy idzie z młodą kobietą przy boku, ludzie gratulują mu
pięknej córki, a on odpowiada z dumą, że to żona taka ładna. U kobiet zadziewa
się to nieco inaczej. Przede wszystkim niecałe dwadzieścia lat wcześniej, więc
znajomi mają jeszcze większe szanse (chodzi o stan szarych komórek) załapać co
się dzieje. Panie mianowicie, łapią panów, uwodzą … ale dobrze wiecie, że nie o
to mi chodzi. Dzisiaj o efekcie końcowym tego procesu. Na końcu, moi drodzy,
panie zmieniają nazwiska.
Tak, to są te fejsbukowe zmiany, które
najciężej przyswajam. Mój mózg nastawiony na to, że kiedy byłam mała po
podwórku biegałam z Anią Kowalską, kiedy byłam w podstawówce odrabiałam lekcje
z Anią Kowalską, kiedy byłam w gimnazjum oglądałam Maćka Zakościelnego w Kryminalnych z Anią Kowalską, kiedy
byłam w liceum podrywałam największych przystojniaków z dzielni z Anią
Kowalską, nie będzie w połowie (czy tam pod koniec) studiów imprezować z Anią
Nowak, damn it! Jeszcze pół biedy gdybym tę Anię miała w jednym egzemplarzu,
ale nie! Takich ślicznych pań jest na tym świecie na pęczki, a jak przychodzi
co do czego, to do ślubów rzucają się wszystkie na raz, bo pierwsza się oddała,
to ja gorsza być nie mogę. Jak Wam się uda zobaczyć chociaż ze dwie w białej
kiecce i z zielskiem w rękach, między potokiem postów od Bezużytecznej, Bezlitosnych,
Kwejka, masy fanpejdży typu I love
fucking science, Grumpy Cat i Utyj z Dylusiem, strumienia idealnie
stargetowanych reklam i kupy informacji kto czego nie posadził i kto dotarł na
dziesiąty poziom jakiejś (po co to komu potrzebne?) Diametowej sagi, to może jeszcze zarejestrujesz, że w życiu Waszych
koleżanek ze szkolnej ławki coś się dzieje. Ale prawda jest okrutna i okazuje
się, nad czym ubolewam niemiłosiernie, że większość ważnych momentów z życia
szkolnych kumpeli zamiast cieszyć, przyprawia o podejrzenia rozdwojenia jaźni. Kiedy
chcesz dotrzeć do Ani Kowalskiej i wpisujesz jej nazwisko do fejsbukowej
wyszukiwarki wyskakuje Ci dziesięć Ań z bardziej lub mniej pokracznymi nazwiskami,
z których ani jedno nie brzmi znajomo. Myślisz sobie, „Oho, zaczęła sobie cenić
prywatność, kto by pomyślał?” i przechodzisz do swojego profilu, klikasz
zakładkę ZNAJOMI i masz nadzieję ją tam znaleźć. Ale nie! Jedyne co znajdziecie,
to przerażenie w swoich oczach, kiedy zorientujecie się, że połowa kobiet,
które wyświetlają się jako Wasze znajome, nigdy nawet Wam się nie przedstawiła.
Już macie zamiar przejść się do jakiegoś psychiatry, ale zauważacie ikonkę z
uroczym dzieckiem i rozczuleni otwieracie profil w nowej karcie. Zaczynacie
przeglądać zdjęcia i okazuje się, że ta cała Malinowska, to Wasza Kowalska z
podwórka, tylko że z mężem i dzieckiem w śpioszkach w baloniki. Kryzys
zażegnany. Psychiatra niepotrzebny.
Ta cała sytuacja z moimi koleżankami,
bardziej dalszymi, jak się okazuje, niż bliższymi, doprowadziła mnie do
nietypowego procesu myślowego: „A co by było gdybym jakimś cudem miała wyjść za
mąż?”. A no byłoby najprawdopodobniej tak, że nikt by się nie dowiedział, że w
ogóle upolowałam jakiegoś jegomościa. Chociaż bardziej, że o on upolował mnie,
bo ja do zwierzątek nie strzelam. Do swojego nazwiska jestem mocno przywiązana
i ciężko by mi było przestawić się na nowe. Pomyślcie sobie, wszyscy, którzy
nie mieliście przyjemności zmienić sobie nazwiska, jaki to dopiero jest efekt
rozdwojenia jaźni! Idziecie sobie ulicą, słyszeliście, że ktoś woła „Pani Malinowska!
Pani Malinowska!”, ale do głowy by Wam nie przyszło, żeby się odwrócić. Dopiero
kiedy ten głos zaczyna się szybko zbliżać, Wy, niczym w kosiarce, włączacie
bieg ZAJĄC i uciekacie. A wiecie, kiedy sobie uświadamiacie, że dowód Wam po
prostu wypadł z kieszeni? Pod drzwiami Waszego domu, gdzie na drzwiach wisi
Wasze nowe nazwisko. Jest jednak jedno „ale”, które mogłoby zachwiać moim
stanowiskiem co do zmiany swojego rodowego nazwiska na nazwisko, choćby najprzystojniejszego
i najsympatyczniejszego, ale jednak przybłędy. Tym „ale” jest prostota. Moje
nazwisko do łatwych nie należy i przyznam się, że kiedyś się zastanawiałam nad
jego zmianą w celach, jakby to powiedzieć, no finansowych po prostu, bo praca
to pieniądze, nie? No więc kombinowałam, żeby może jakoś skrócić to, które już
mam, ale jakbym się nie starała polskich liter nie udało mi się usunąć. Wpadłam
więc na inny pomysł, wezmę nazwisko rodowe mojej mamy. Dżizas! Z deszczu pod
rynnę! Nie dość, że kolejność trudnych zgłosek jest zastraszająca, to jeszcze
jest ich więcej niż w nazwisku, które rodzice postanowili wpisać w mój akt
urodzenia. W związku z powyższym, czyli karierą i pieniędzmi, pomyślałam sobie,
że w porządku, mogę sobie męża poszukać. I nie będę już szukać chłopa co to do
butów mi pasuje, ale takiego z krótkim, prostym i chwytliwym nazwiskiem, cobym
je sobie przywłaszczyła na czas bliżej nieokreślony. No właśnie, ale w takiej
sytuacji pojawia się nowy problem. Jest nim czas, w przeciągu którego mogłabym
bezkarnie i bez zbędnych kosztów użytkować dany zlepek liter. Znam siebie
bardzo dobrze i wiem, że nikt, poza moimi rodzicami, nie jest w stanie wykazać wobec
mnie cierpliwości dłuższej niż rok, zakładając, że noszenie jakiegoś nazwiska
to również dbanie o jego dobre imię (jakkolwiek to brzmi, wiecie o co mi chodzi).
Mój małżonek nerwowo by ze mną nie wytrzymał, ale jakby się trafił jakiś
chojrakujący, to nadzieja dla rodziny tylko w jego nadgorliwej matce, że zrobi porządek
i doprowadzi do rozwodu. No i co ja wtedy zrobię? Przecież kariera nie jest na
pięć minut, a już sam fakt, że dyplomy ukończenia studiów, kursów i miliona
innych certyfikatów ma się każdy na inne nazwisko każdego szefa doprowadzi do
jednego pytania: „Czy pani się jeszcze w ogóle orientuje kim jest?”. No
teoretycznie mogłabym sobie zafundować dwuczłonowe nazwisko, ale wtedy
przedstawiałabym się mniej więcej tak:
Obawiam się
też innej rzeczy, bo bycie żoną jakimś cudem może mi się spodobać. Szczególnie jeśli
nie zakładamy, że mam mieć tylko jednego męża przez całe życie. Co miałabym
zrobić w tym wypadku? Za każdym razem dokładać do swojego nazwiska nazwisko
obecnego męża? A może przy każdym podpisywaniu intercyzy zmieniać nazwisko na
następne? W sumie każdy czasem potrzebuje jakiejś zmiany, ale jak do cholery
miałby mnie znaleźć potencjalny pracodawca, któremu spodobała się jakaś moja
praca, ale na przykład z dwóch lat wstecz i trzech nazwisk temu?
Nie wiem kto
by się wtedy śmiał. W sumie wiem! Jakaś lafirynda z rodowym nazwiskiem od
zawsze na zawsze, z którą konkurowałabym o stanowisko. Póki co do kariery mi
daleko, ale wychodzi na to, że zostaję przy swoim, a Wy zgadujcie czy ja już po
ślubie czy jeszcze przed.
Źródła:
manwifeanddog.com
youtube.com
youtube.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz